+3
adamek 13 kwietnia 2017 19:55


Jesteśmy nieco zmęczeni Dubajem, jego ostentacyjnym przepychem, przesadną wielkomiejskością, która stara się maskować dopiero co okiełznaną pustynie, przed jego elastycznością i płynnością, niesamowitą zdolnością przybierania każdej postaci. Dubaj może być wszystkim czego tylko zapragniesz. Dla każdego, miasto jest czym innym, trudno więc w zasadzie powiedzieć jakie jest. Chcieliśmy odsapnąć, dlatego na jeden dzień wyrywamy się do oddalonego o jakieś 100 kilometrów Abu Dhabi.



Abu Dhabi to stolica całych Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Nieco w cieniu bardziej słynnego sąsiada, który skupia na sobie niemal całą uwagę świata. A to przecież Abu Dhabi dosłownie leży na ropie, której w Dubaju nie ma, to ono powinno być przykładem biednego emiratu zamieszkałego przez beduinów, który w jednej chwili staje się bajecznie bogaty i szasta pieniędzmi. Abu Dhabi wydaje się miejscem rozsądniejszym i bardziej umiarkowanym. Tu przepych nie bije tak po oczach, to nie jest wielki spekulacyjny balon, wesołe miasteczko, ogromna atrapa. Miasto uciech, w którym każdy znajdzie coś dla siebie.



Do Abu Dhabi prowadzi prościutka i równa jak stół autostrada. Najpierw przecina ogromne elektrownie i budowy największego portu i kolejnej – jeszcze większej – palmy w Jebel Ali. Potem naokoło drogi pustynię zarastają gaje palmowe wystające zza ogrodzeń. To kolejne posiadłości i pałace co bogatszych mieszkańców emiratów. Nareszcie zaczyna być widać choć ślady miejscowych. Generalnie jednak po drodze dominuje pustka, ogromne przestrzenie, które sprawiają, że ogromne niebo chwilami działa przytłaczająco. Nie pomagają też szaleni kierowcy, którzy są zupełnie nieprzewidywalni i zachowują się jakby grali w Need For Speed i to z przycinającym się joystickiem.



Miasto zaczyna się stopniowo. Coraz śmielej pojawiają się najpierw mury, centra handlowe i sklepy, potem już domy i osiedla szeregowe – wszystkie w kolorze piasku pustyni. Nieduże, bez przesadnego przepychu, nareszcie widać powiew normalności, naturalności, że to może być miejsce, w którym żyją naprawdę ludzie. Tempo spada, ulice są senne, puste, smagane gorącym, suchym wiatrem. Po Dubaju, to miejsce to oaza spokoju, trochę nawet pustelnia. Nudne, ciche, nijakie miejsce. A może właśnie jakieś, w przeciwieństwie do Dubaju, który stara się być wszystkim naraz.



O ile niemal wszyscy odwiedzający Abu Dhabi, udają się do Ferrari World, my przejeżdżamy i kierujemy się prosto do największej, przez wielu uważanej za jedyną, atrakcji – Meczet Szejka Zajida. Jego sylwetka pojawia się już na wjeździe do stolicy. Wielkość budowli i rozmach, z jakim została zbudowana, nie pozostawiają wątpliwości – ten meczet to znak rozpoznawczy Abu Dhabi. Droga nie jest łatwa, bez Michała i jego bezcennej lokalnej karty SIM, nie mamy dostępu do internetu a Google Maps oczywiście nie zaciągnąłem. Wjazdy, zawrotki, przejazdy, kilkunastopasmowe autostrady, przegapione zjazdy, trochę drapania się po głowie i w końcu z rozgrzanych asfaltowych kokard zjeżdżamy w ukrytą w cieniu drzew aleję przecinające coś co przypomina dzielnicę rządową.



Na końcu alei wyrasta meczet. Czysta biel ogromnej bryły wręcz razi w oczy swoim blaskiem. Stojąc na światłach patrzymy na parę stojącą na chodniku i robiącą sobie zdjęcia. Ona pozuje w zwiewnej sukience, on robi jej zdjęcia z każdego możliwego ujęcia. - Patrz, to Kornelia – mówię do Uli jakby nigdy nic. - Kto? - pyta zdziwiona. - Kornelia, znajoma, mieszka w Dubaju od niedawna – zdaję sobie sprawę, że mówię o tym jakby nigdy nic, jakbyśmy spotkali ją w Żabce pod blokiem lub na przystanku autobusowym a nie 6 200 km od domu. Jakie jest prawdopodobieństwo spotkania kogoś w takim miejscu? Nieśmiało machamy, oni zdziwieni patrzą, tymczasem światło zmienia się i musimy jechać dalej, nie ma tu się gdzie zatrzymać, no nic, może wpadniemy na siebie wewnątrz meczetu.



Zajeżdżamy z boku na ogromny parking. Szybko przebieram się w długie spodnie pośród stłoczonych w upale, niesamowicie rozgrzanych aut i już jesteśmy przy wejściu. Zamiast przepięknej bramy, którą wykuwali mistrzowie kowalstwa, zwiedzający wchodzą przez biały barak, w którym jest ochrona, bramki, wykrywacze metalu itp. itd. Oczywiście oddzielne wejścia dla kobiet i mężczyzn. Wszyscy odziani w ubrania nie zakrywające odpowiedniego procenta ciała i w odpowiednich miejscach, kierowani są do prowizorycznych szatni celem odziana się w coś bardziej stosownego. U kobiet oznacza to poliestrową szatę z burką o zerowej przewiewności, do tego działającą jak przenośna sauna. Przechodzę przez kontrolę i za barakiem czytam z uwagą wszystkie zakazy obowiązujące na terenie meczetu – jest tego sporo. Tymczasem Ula wychodzi z baraku odziana w niebieską długą szatę. Minę ma nietęgą. Jest ponad 30 stopni a Ona rozpływa się w plastikowym opakowaniu.



Nic to jednak. Przed nami rozpościera się przepiękny Sheikh Zayed Grand Mosque czyli Meczet Szejka Zajida. Nad pięknymi murami ze śnieżnobiałego marmuru, równie sterylnie czyste kopuły zwieńczone złotymi półksiężycami. Kopuły są napuchnięte niczym pompowane balony. Wydaje się, że za moment pękną i rozprysną naokoło białymi kryształkami. Spośród nich w niebo strzelają minarety. Z daleka widać złote zdobienia na kolumnach. Perfekcyjnie dopracowany każdy szczegół. Perła architektury islamu. Idziemy ogrodem, wzdłuż idealnie wypielęgnowanej alejki, wśród palm. Cały meczet otacza płytki brodzić wypełniony szafirową wodą. Spod niej przebijają przepiękne kafelki, poukładane w niemal idealną szachownicę rozmazaną lekko zmarszczonym na wietrze lustrem wody. Za wodą rzędy zdobionych złotem kolumn, pomiędzy którymi niczym duchy przemykają kobiece postacie w burkach.



Przechodzimy razem z tłumem i wchodzimy do środka budowli. W zasadzie to jakiś tajemniczy marmurowy las przepięknych kolumn. Meczet składa się z części głównej oraz przylegającego do niego ogromnego dziedzińca. Ten z kolei otoczony jest ze wszystkich stron krużgankami. To w nich znajduje się większość z 1 048 kolumn, które podtrzymują Meczet Szejka Zajida. Z wytchnieniem chowamy się w cieniu krużganka, przeciskając się w gęstniejącym tłumie. Widocznie nie tylko my mamy dość słońca. To tu ludzie rozchodzą się na obie strony aby bocznymi skrzydłami dotrzeć do głównej – modlitewnej części meczetu. Przeciskamy się przez tłumy w kierunku wnętrza. Tłum rozstępuje się i nagle przed naszymi oczami ukazuje się ogromny dziedziniec z białego marmuru, idealnie wypolerowanego, błyszczącego się niczym tafla lodu. Otoczony ze wszystkich stron przepięknymi krużgankami zza których wyrastają kolejne z 82 kopuł.



Po gładkiej i błyszczącej niczym lód tafli dziedzińca suną rytmicznymi ruchami woźni z ogromnymi mopami, którymi polerują powierzchnię marmuru, nadając mu idealny, delikatny połysk. Całość przypomina jakiś dziwny mecz hokeja w zwolnionym tempie. Woźni wyglądają niczym hokeiści powoli zmierzający ku sobie, odbijając niewidzialny krążek. Na obrzeżach, na marmurową taflę wychodzą przepiękne kwieciste wzory. Wyglądają jakby wypełzały potajemnie spośród setek białych kolumn na krużgankach. Przystaję chwilę i opierając się żarowi bijącemu od dziedzińca, patrzę na taniec woźnych, którzy w ciągłym ruchu dbają o idealny błysk marmuru. Pomiędzy nimi, przemykają ochroniarze w garniturach, którzy pilnują aby nikt ze zwiedzających nie wszedł na nieskazitelnie czysty i błyszczący plac. Sami chodzą w butach. Może to są jakieś specjalne buty?



Idziemy przez krużganki pomiędzy idealnie równymi rzędami kolumn. Przystaję co chwila, żeby je podziwiać. Sterczę niczym kamień w rzece ludzkiej. Nie mogę się powstrzymać, muszę dotykać te piękne kolumny. Wodzę palcami po delikatnym lekko matowym marmurze. Te przepiękne kwiaty na białych kolumnach. Jak żywe. Jakby pięły się po kolumnach do góry. Do świecących niczym słońce złotych liści zwieńczających kolumny. To wszystko jest zrobione z takim pietyzmem, tak idealnie dopracowane, w każdym detalu. Ile pieniędzy to musiało kosztować. Jest ostentacyjnie drogie, bogate. Jednocześnie dopieszczone i nie brakuje temu stylu. To nie jest Licheń, gdzie z malowanej na złoto blachy wystają nity. Jest w tym dużo estetyki. To jest ładne. Nie sprawia wrażenia jakby było ciałem obcym w tkance miasta.





Otaczamy dziedziniec. Zbliżamy się do wejścia do głównej – modlitewnej części meczetu. Naszą uwagę przyciąga co i raz przepiękny plac. Taniec woźnych na mopach, ich szybkie ruchy są naprawdę hipnotyzujące. Tutaj pojawiają się jeszcze ochroniarze na biurowych fotelach na kółkach. Cały czas pilnują aby żaden zagubiony zwiedzający nie skalał idealnie błyszczącego marmuru swoimi nieczystymi stopami. Jechaliśmy tu obejrzeć meczet, nie spodziewaliśmy się, że zrobi on na nas aż takie wrażenie. Muszę przyznać, że Meczet Szejka Zajida naprawdę mnie zachwyca. Swoją czystością, perfekcyjną architekturą, przepychem i jednocześnie minimalizmem. Pomimo bogactwa, czuć tu pewną wstrzemięźliwość w formie. Meczet wygląda jak pałac z baśni tysiąca i jednej nocy. Jest po prostu piękny.





Na końcu krużganka tłum przystaje i się zagęszcza. Pośród pięknych kolumn wyrasta długi drewniany regał na buty. Zwiedzający po kolei ściągają obuwie i idą dalej, do części modlitewnej meczetu. Przy tym wszystkim powstaje niemały rozgardiasz. Jedni szukają swoich butów, inni je właśnie odstawiają. Ciekawy widok, oprócz starych lichych sandałów i zwyczajnych sportowych „adidasów” co i raz błyskają lekkie sandałki Polo Ralph Lauren, a gdzieniegdzie nawet kolorki Prady i Valentino. Idziemy w kierunku złotych drzwi wypełnionych kryształowym zdobionym szkłem. Drzwi uchylają się, wchodzimy do środka.





Ze skąpanych w świetle słońca krużganków wylądowaliśmy. Znajdujemy się zacienionym przedsionku. Zaraz. Jakim zacienionym? Zupełnie nie wiadomo skąd tu też dociera światło. Dużo światła. Jakby przez białe, marmurowe ściany przenikało słońce. Odbija się we wszystkim – podłodze, ścianie, po której pną się marmurowe kwiaty, tli się w kryształach wiszących nad nami. Jedno spojrzenie w górę i widzimy zwisający ciężko dwutonowy żyrandol, wysadzany kryształkami Swarovsky w chyba wszystkich kolorach tęczy. Wygląda jak jakaś ogromny błękitny kwiat zatopiony w krysztale unoszący się wysoko nad głowami. Tu kończy się umiar i zaczyna gruby przepych. Nagle znika gdzieś lekkość białego, ogrzewanego słońcem pustyni marmuru. Tu wszystko ocieka złotem, dominuje, przytłacza. Wszyscy zadzierają głowy i z otwartymi ustami oglądają te dziwne twory. Tu kończy się mój zachwyt i zaczyna niedowierzanie. Po co to wszystko?



Z przedsionka, wchodzimy do głównej sali modlitewnej meczetu. Pierwszy krok i lądujemy na mięciutkim dywanie. To nie dywan! To kwiecista łąka. Po zielonej masie gęsto utkanej z 2 268 000 węzłów najlepszej jakości wełny i bawełny, wiją się niezliczone kwiaty, palmy, pnącza. Wybuchają niczym ognie sztuczne. Patrząc pod nogi można odnieść wrażenie, że dywan się rusza, że te wszystkie kwiaty wiją się pod nogami, oplatają stopy. Zielony niczym ogromna łąka, ponieważ to był ulubiony kolor Szejka. Nasze stopy delikatnie zapadają się właśnie w największym na świecie, ręcznie plecionym dywanie robionym przez rok przez ponad 1 200 irańskich artystów. Jego łączna powierzchnia to 5,625 metrów kwadratowych. Na pewno musiał być składany z kawałków. Przy bliższym przyjrzeniu, widać na nim długie linie – zapewne łączenia poszczególnych części dywanu. Nic z tego! To linie dla modlących się – żeby można było się równo w rządku ustawić. Dzięki specjalnej technice tkania, lekko wystają ponad powierzchnię kobierca i widać je tylko z bliska.



Naokoło ogromna przestrzeń. Odgrodzona barierkami - zwiedzający mogą tylko przejść naokoło i popatrzeć na pomieszczenie modlitewne. Z dywanu, wyrastają masywne kolumny podtrzymujące sklepienie bajecznie ozdobione płaskorzeźbami i malowidłami. Biel i złoto. Gwiazdy i florystyczne motywy. Całość powala kunsztem, precyzją wykonania. To jak jajo Faberge albo idealna rzeźba w kości słoniowej, przeniesione do skali mega. Wydaje się, że nie jest możliwe pokrycie tak pięknymi wzorami tak ogromnej powierzchni. Tak piękne i kunsztowne przedmioty powinny być małe, aby można je było schować w dłoniach, przed całym światem. Tu piękno jest ogromne, ostentacyjne. To manifest. Bogactwa, ambicji, megalomanii. Całość jest absolutnie i zupełnie nielogicznie piękna.



Z tych nienaturalnie dokładnie malowanych ścian i sklepień tonących gdzieś pod płaskorzeźbami, na samym środku sali, zwisa leniwie ogromny 12-tonowy żyrandol. O ile ten w przedsionku – 6 razy mniejszy – można było przyrównać do kwiatu, ten tu to rajski ogród, wiszące ogrody Babilonu. Przypomina raczej jakieś kryształowe tornado czy świecące UFO zawieszone ponad głowami zwiedzających. Jest ogromny, pełen przesady, przepychu i obrzydliwego bogactwa. Zużyto do jego wykonania 40 kilogramów 24-karatowego złota i tysiące kryształów Swarovsky. We mnie budzi mieszane uczucia. Nie moja estetyka. O ile jestem zachwycony czystą bielą murów meczetu, przepięknymi kopułami, kwiatowymi motywami, szafirowymi oczkami wodnymi a nawet złotymi zdobieniami, o tyle nie podobają mi się kiczowate, ociekające złotem i kryształami, przesadnie ciężkie żyrandole.



Oprócz tego największego w głównej sali wiszą jeszcze dwa mniejsze – po 8 ton każdy. Do tego jeszcze cztery błękitne w przedsionkach – po 2 tony. Łącznie 36 ton nieposkromionych ambicji, nowobogackiej pychy i nie do końca wyszukanego stylu. Jest kolorowo, złoto, bogato, ale czy ładnie? Jak dla mnie zdecydowanie nie. Żyrandole robią wrażenie, zwalają z nóg swoim przepychem. Ale to jak zobaczyć na ulicy złote Lamborghini – każdy odwróci głowę, popatrzy i zada sobie pytanie – po co to? Odpowiedź zapewne brzmi – bo mogę – lub – bo mnie stać. Tak czy siak, ten mały, niesmaczny akcent nie potrafi chyba zepsuć mojego zachwytu Meczetem Szejka Zajida. Ten budynek jest po prostu piękny.





Wychodzimy z głównej sali przez kolejne drzwi z przesadnie czystego kryształowego szkła, błyszczącego niczym na reklamie kapsułek do zmywarki. Jesteśmy z powrotem na krużganku, pomiędzy moimi ukochanymi kolumnami. Ze zdumieniem zauważamy, że tłumy zmierzające do środka meczetu cały czas narastają. Robi się ciasno, więc to chyba dobry moment aby iść. Wracamy do szafek z obuwiem. Z trudem odnajdujemy w zapchanych regałach nasze buty i wracamy przez ogród do baraku. Zaraz po wyjściu spomiędzy marmurów meczetu dopada nas bezlitośnie prażące słońce. Nie ma dokąd uciec a poliestrowa szata Uli zaczyna jej coraz bardziej doskwierać. Błądząc po ogrodach pałacu, docieramy w końcu do baraku i po chwili jesteśmy już z powrotem na parkingu i możemy jechać do Abu Dhabi.





W meczecie zeszło nam się dłużej niż myśleliśmy. Na zwiedzanie miasta nie będziemy mieć za dużo czasu, ale postanawiamy się przejechać chociaż na Corniche Rd, czyli nadmorską promenadę. Pierwsze co rzuca nam się w oczy – w porównaniu z Dubajem, ulice Abu Dhabi niczym nie są w stanie przyciągnąć wzroku. To coś dziwnego. Po kilku dniach w przebodźcowanym Dubaju, zwykłe miasto wydaje się nudne. Czy to wada Abu Dhabi? Absolutnie nie! Wręcz przeciwnie, stolica Emiratów sprawia wrażenie prawdziwego miasta. Miejsca, w którym ludzie żyją a nie tylko przylatują na chwilę zrobić interes. Wszystko jest po stokroć naturalniejsze niż w Dubaju, takie zwyczajne i rzeczywiste. Jadąc przez miasto nie ma rzeczy naj i naj. Są charakterystyczne arabskie budynki, pełno ludzi, gwar i ta naturalna energia miasta. Coś czego nie ma w Dubaju.



Abu Dhabi na mapie wydaje się kompaktowe. Ot taki sobie niewielki, zabudowany półwysep. To na mapie. W rzeczywistości, miasto jest ogromne. Droga z Meczetu Szejka Zajida do Mariny ciągnie się bez końca. Autostrada zamienia się w stopniowo zwężającą się ulicę. Pojawiają się coraz wyższe budynki, sklepy, parki, aż w końcu dojeżdżamy do promenady. Kręcimy się jeszcze nieco po mieście w poszukiwaniu jakiejś libańskiej knajpy, która jest na tripadvisorze, ale na mieście nikt o niej nie słyszał. Po blisko godzinie poszukiwań, kilku przystankach i walce z parkometrami, poddajemy się i postanawiamy jechać gdzieś, gdzie nie będzie problemu z parkowaniem i jedzenie jest pewne – do Marina Mall. Przy okazji będziemy mieli dobry widok na miasto.



Lądujemy w końcu pod centrum handlowym na sztucznej wyspie usypanej przy stolicy państwa powstałego 45 lat temu. Stolica zapewne niewiele wcześniej. Z jakiegoś dobrego jedzenia z ulicy wyszły nici, zjedliśmy za to nienaganną kuchnię libańską. W cieniu przedziwnego ogromnego budynku powstającego zaraz za Marina Mall. Wieżowiec wygląda jak ogromna brama, portal do jakiegoś innego świata. Zapewne będzie luksusowym hotelem, jedną z wizytówek biorących udział w tym niekończącym się wyścigu o naj i naj. Z drugiej strony promenada Abu Dhabi i jego downtown z nowoczesnymi wieżowcami. Jak na razie miasto przegrywa z Dubajem z kretesem w tym wyścigu o wszystko. To chyba dobrze. Mimo większego bogactwa, Abu Dhabi zachowuje jakiś umiar i naturalność. Jest nudniejsze, ale prawdziwsze, w końcu życie to nie film przygodowy i nie wesołe miasteczko, ciągła impreza i niekończące się pasmo sukcesów. Abu Dhabi jest przy Dubaju jak starszy brat. Nudniejszy, roztropniejszy, zawsze pilnuje młodego, dba, żeby ten się nie potknął a kiedy wpadnie w tarapaty, podaje mu rękę. Patrzy na niego z niezrozumieniem ale też pobłażaniem i czujną opiekuńczością.



W końcu nie mieliśmy czasu zobaczyć zbyt wiele Abu Dhabi. Tylko te chwile w poszukiwaniu mitycznej knajpy i moment w Marinie. Chwilę, żeby się przejść, przysiąść, popatrzeć, poczuć to miasto. W Dubaju słyszeliśmy, że „nie ma tam nic do oglądania oprócz Meczetu Szejka Zajida i Ferrari World”. Myślę, że właśnie dlatego warto tu przyjechać. Zobaczyć prawdziwe miasto w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Miejsce gdzie żyją ludzie. Miasto, które budowało się dla ludzi i razem z nimi. Takie przynajmniej Abu Dhabi sprawia wrażenie w zestawieniu z Dubajem. I dlatego warto je zobaczyć. Wyjeżdżając stąd w noc, zostawiamy za sobą miasto, które tylko „liznęliśmy” i do którego na pewno wrócimy. Zobaczyć i poczuć to nic, tą nudę, zwyczajność. Bo to w niej jest życie, a nie w dubajskim hajlajfie.



Chcesz wiecej? http://przepodroze.pl/category/miejsca/azja/zjednoczone-emiraty-arabskie/

szukaj "przepodroze" w Google, na Facebooku i na Instagramie

Dodaj Komentarz